Pan studniarz dość długo chodził z wahadełkiem i sprawdzał cieki wodne. Stwierdził, że mocny ciek biegnie w poprzek działki, pod naszą stertą słomy i szopką.
Panowie ustawili sprzęt, wykopali kanał i dół do gromadzenia wody, która miała z powrotem trafiać do maszyny. I zaczęli wiercić.
Pan studniarz nawiercił też mnóstwo dziur w pierwszym, najgłębiej położonym odcinku rury, przez który woda będzie przeciekać z warstwy wodonośnej do instalacji:
Na marginesie: te niebieskie, plastikowe sprężynki wydłubywaliśmy później z trawy przez godzinę ręcznie, grabiami, szczotką i szpadlem...
Po kilku godzinach wiercenia panowie trafili wreszcie na wodę. Jest jej bardzo dużo, ale zawiera żelazo i mangan, co pan studniarz ustalił po kolorze żwiru (szary) i po smaku wody.
Panowie podłączyli własną pompę i pierwszy próbny spust wody popłynął na nasze pole:
Dwa dni później panowie przywieźli kupioną dla nas pompę, która wygląda jak spory, dobrze wypolerowany pocisk:
Przywieźli też niedużą studzienkę z klapą:
Zamontowali, co trzeba, wyprowadzili nam cieńszą, elastyczną rurę na powierzchnię (już można podlewać) i zakopali studzienkę.
A teraz trzeba już tylko wykopać kilkadziesiąt metrów rowu głębokiego na 1,2 m, położyć rury i przewód elektryczny oraz zainstalować:
- kran - przy ogródku
- zbiornik wyrównujący ciśnienie - w kotłowni domu (co wiąże się z przebijaniem przez uzbrojoną płytę fundamentową...).
Żeby korzystać wyłącznie z własnego ujęcia wody, musielibyśmy zainwestować w domową stację oczyszczania (usuwanie żelaza i manganu). Obliczyliśmy orientacyjnie, że koszt studni oraz takiej stacji zwróciłby się nam po około ośmiu latach.
Naprawdę bardzo fajnie napisano. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuń