Nasza inwalidka

Jesienią, razem z innymi drzewkami owocowymi, posadziliśmy śliwę węgierkę. W odróżnieniu od reszty - nie została kupiona w sklepie ogrodniczym, trafiła do nas w dramatycznych dla niej okolicznościach.

Witek wyrwał ją z ziemi przypadkowo, podnosząc turem ("ładowacz czołowy ciągnika") belę słomy. Główny korzeń drzewka urwał się w sporej części. Drzewko przeleżało dwa dni bez ziemi - i po tych dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że jest taka uszkodzona, umierająca śliwka i że możemy ją sobie wziąć, jeśli chcemy.

Śliwka werstocka (taką dostała od nas naukową nazwę) wystartowała tak jak inne nasze drzewka: w czarnej ziemi na grubej warstwie gliny, z palikiem, wapnem w granulkach i z tekturą dla osłonięcia korzeni przed mrozem. Nie dostała tylko ubranka z agrowłókniny na największe mrozy, bo uznaliśmy, że skoro jest stąd, "tutejsza", to sobie poradzi.

Na razie nie wiadomo, czy inwalidka przyjęła się w naszym sadzie. Wciąż jest zimno, więc trwa w zimowym uśpieniu, jak pozostałe drzewka. Jeśli przeżyła, będzie z ziemi wysysała wszystko jak odkurzacz, bo śliwy mają zasięg korzeni nawet trzykrotnie większy niż obwód korony...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz